To jest poważniejszy, niż mogłoby się wydawać, numer o tym, że czas nieubłaganie upływa, a my nie możemy się z tym pogodzić. Szczęśliwie Łona nie brnie w niestrawny filozoficzny dyskurs. Rzecz wykłada po swojemu. Sięga więc, jak to wcześniej miewał w zwyczaju, po prozaiczny element otoczenia – grzejnik, raptem parę chudych żeberek, przez które w chłodniejsze dni przepływa ukrop. Nadaje mu moc sprawczą, przypisuje rolę surowego sędziego, krążąc wersami wokół przedmiotu, prawi o rzeczach elementarnych tudzież o przemijaniu. Oczywiście robi to na okrągło, komplikując sobie język, żeby pewne rzeczy powiedzieć w niedzisiejszy sposób, z rzadka słyszanymi słowami, po literacku, ale z wdziękiem. To musi zapewniać odrobinę komizmu, tyle że śmiesznie nie jest. Wraz z nadejściem kolejnej jesieni w życiu szczecinianina słuchaczowi też robi się chłodniej. Zwłaszcza, że beat grzeje tylko troszeczkę tą swoją mikromelodią, ładną elektroniką Webbera, kojarzącą się z tym, co robili Noon czy Emade. Dopiero teledysk realizujący przekorną myśl, żeby o kaloryferze nawinąć w skansenie, wzbogacony aluzjami do poprzednich dokonań Łony, pozwala odetchnąć